To stwierdzenie kojarzy mi się głównie z amerykańskimi
filmami i scenami ze spotkań Anonimowych Alkoholików. Spotkanie w grupie,
omawianie zmian i pokus, na których doświadczony sponsor z uśmiechem mówi do
świeżo nawróconego „take one day at a time, man, one day at a time”.
To motto by działać „po jednym dniu na raz” ma dla mnie
zastosowanie również w sytuacjach niezwiązanych z nałogami.
A może jednak związanych…
Rzeczy są po części nałogiem. Nałogiem gromadzenia
wyniesionym jeszcze z dzieciństwa i okresu ciągłych niedoborów, które wymagały
gromadzenia rzeczy na czarną godzinę.
Przez wiele lat kupowałam więcej i więcej, by jak typowy
nałogowiec zagłuszyć krótką radością głębsze problemy, których rozwiązania po
prostu nie chciałam się podjąć.
W którymś momencie, jeszcze przed założeniem tego bloga, dotarło
jednak do mnie, że nie tędy droga. Że trzeba coś zmienić w sobie, aby poczuć
się lepiej.
Że należy zrobić rachunek sumienia i porządnie przemyśleć,
co tak naprawdę jest dla mnie ważne, przyznać przed sobą samym, których z
dawnych planów już nie zrealizuję (albo już nie chcę realizować) i gdzie chcę
iść dalej z tego miejsca.
W kwietniu zeszłego roku pisałam o moim planie jak poradzićsobie ze słomianym zapałem.
Plan był ambitny, działał przez miesiąc czy dwa a potem
fiasko.
Zaczęły się podróże służbowe, które całkowicie rozbiły
tygodniowy harmonogram, potem absolutnie pochłaniający uwagę, aczkolwiek
niezbędny, remont mieszkania, a potem przyszła jesień i wiosna i znów podróże
służbowe…
Rzeczy do posegregowania, zminimalizowania, zadania do
wykonania zaczęły wirtualnie piętrzyć się w mojej głowie rosnąć w wyrzut
sumienia.
Tak. W swoim zbyt perfekcyjnym podejściu do zadań zaczęłam
mieć wyrzuty sumienia, że nie robię rzeczy tak jak zaplanowałam.
Ciążyły mi one co raz bardziej, były momenty w których
myślałam czy to ma w ogóle sens. Jednak stwierdziłam, że z tej ścieżki po
prostu już nie mam ochoty zejść.
Muszę tylko dopasować swoje tempo do drogi.
A więc od jakiegoś czasu stosuję zasadę „one day at the time”.
Codziennie coś, choćby małego. Jakieś ubranie zutylizowane
lub choćby przekwalifikowane z używanych do tych do sprzedaży. Książka oddana
znajomym, wyrzucony niepotrzebny kosmetyk, wystawienie jednej rzeczy na
Allegro, zdjęcie przygotowane do pokazaniu światu lub skasowane…
Cokolwiek. Choćby najmniejsze.
Ale aby coś się działo.
Bo wreszcie do mnie dotarło, że ja jestem maratończykiem a
nie sprinterem.
I że tak naprawdę to nie jest żaden wyścig, by szybiej, by
więcej niż inni.
W tym całym moim minimalizowaniu chodzi o to bym codziennie
stawiała sobie pytanie, co znaczy dla mnie szczęście, gdzie chcę dotrzeć w
swoim życiu.
I czego do tego potrzebuję.
I brać jeden dzień na raz stawiając sobie codziennie pytanie
co jeszcze.
Piękne :)
OdpowiedzUsuń