środa, 12 lutego 2014

Sugar Man

Ten wpis miał powstać już dawno. mniej więcej w momencie kiedy obejrzałam document o Sixto Rodriguez'ie. W głowie stworzony był tekst. Inny niż ten poniżej, ale o tym dalej. Jeśli ktoś z czytających jeszcze nie widział Sugar Man'a to zdecydowanie polecam i uprzedzam, że zdradzam dalej główne wątki filmu.

Tekst który chciałam napisać był o człowieku, który nie jest świadomy jak dzieła jego cierpiącej duszy, tak niedocenione w rodzimym kraju, wpłynęły na tysiące ludzi w borykającym się z apartheidem  Południowej Afryce. Jak wielkie było jego zaskoczenie, kiedy mu o tym powiedziano kiliadziesiąt lat później i z jakim niedowierzaniem koncertował przed salami wypełnionymi ludzi znających każde słowo jego tekstów.
 Jak, mimo tego niespodziewanego sukcesu  nie zmienił swojego życia w rodzinnym Detroit, gdzie nadal mieszkał w niedużym domu, bez zbędnych luksusów, a zarobione na koncertowaniu pieniądze oddał rodzinie i znajomym.
Chciałam napisać jak wielce podziwiam tą postawę, której nie doświadcza się zbyt często w świecie sław żyjących w świetle reflektorów. W świecie "MTV Cribs" pokazujących pałace z dziesiątkami sypialni i prywatnymi parkami rozrywki, świecie wyliczania ilości kolejnych apartamentów gwiazd filmowych, świecie kosztorysów galowej "wyprawki" na czerwonym dywanie.
Jak wielkim pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie przeczytanie o małym domu znanego mi z Mad Men'a Vincenta Kartheiser'a  i jego tak niespotykanego w Hollywood minimalistycznego podejścia do życia. Człowieka, który po sukcesie filmu może mieć (prawie) wszystko, ale świadomie wybiera nie mieć.

To wszystko chciałam napisać zanim dowiedziałam się, że Sixto Rodriguez ruszył w trasę po Europie i zahaczy też o Polskę. Ponieważ teraz mam mieszane uczucia.
Rozumiem koncertowanie w RPA. Tam jego muzyka miała istotny wpływ na rozwój społeczeństwa obywatelskiego i wpisała się w społeczny dyskurs o równouprawnieniu. Zrozumiałabym nawet trasę po Stanach - przypomnienie artysty, którego teksty porównywano z protest song'ami Dylana.

Ale u nas?
Kiedy usłyszałam o tym koncercie to w wielce cyniczny sposób zaczęłam się zastanawiać, czy rodzinie właśnie skończyły się pieniądze i zaczęły cisnąć o więcej. Czy producenci zwęszyli dodatkowy zarobek jaki mogą jeszcze wycisnąć z tego projektu.
Trochę się reflektując pomyślałam, że może pan Rodruigez chce pokazać swoje dzieła szerszej publiczności...
Nie wiem.
Mam mieszane uczucia...

Ale na koncert się wybieram. Niezależnie od motywacji pomysłodawców lubię jego muzykę i chciałabym go zobaczyć na żywo by samodzielnie i organoleptycznie ocenić jak myśleć o tym dalej.


PS: Co do samego Kartheiser'a zdania nie zmieniłam - nadal wielce mi zaimponował i przypomniał, że miałam napisać o małych domkach...tyle mam na ten temat materiału, że chyba zapowiada się wpis w odcinkach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz