sobota, 10 stycznia 2015

O FOMO

FOMO to z angielska Fear Of Missing Out, czyli w wolnym tłumaczeniu strach przed tym, że coś cię ominie. Jeszcze na wiosnę napisała o tym krótko Riennahera i wtedy przytakiwałam jej ze zrozumieniem.
Tak, uzależnienie od ciągłego (pozornego) bycia na bieżąco to poważny problem. Permanentne sprawdzanie internetów by nie ominęło Cię nic z życia znajomych oraz reszty świata to zdecydowanie nic do czego chciałby się rozsądny człowiek przyznać...

Świąteczna dezercja i wyjazd w ciepłe kraje boleśnie uświadomiły mi, że jednak muszę stawić czoło faktom. Cierpię na FOMO. I to poważnie.
W pierwszym hotelu nie było dostępu do internetu w pokoju. Przed wyjazdem nie zarezerwowaliśmy hoteli, bo wydawało nam się, że na Tajlandii powinno być równie prosto jak na Krymie rok temu (kiedy jeszcze był Ukraiński...) jednak dość szybko wyprowadzono nas z błędu - okres świąteczno-noworoczny to absolutny szczyt sezonu dla białasów, więc o dobre miejsce łatwo nie będzie.
Więc usiedliśmy przy ogólnodostępnych komputerach i zaczeliśmy wertować strony w poszukiwaniu noclegu. Po znalezieniu noclegów poswięciłam jednak jeszcze chwilę na zajrzenie na facebook'a i strony informacyjne. No przecież święta, trzeba sprawdzić co tam u ludzi, jakie prezenty, jakie szopki w różnych miastach...
To jeszcze zrozumiałe. W kolejnym miejscu też miałam dla siebie wytłumaczenie. Dni były wypełnione atrakcjami, trzeba było trochę poleżeć i odpocząć. A w pokoju światło było za słabe by czytać, dostęp do internetu jest więc można sprawdzić co tam na fejsie, 9gag'u, innych stronach....

Apogeum upadku uświadomiłam sobie dopiero w miejscu trzecim. Bo wyobraźcie to sobie: ciepło, plaża, miękki piasek, delikatny szum oceanu, hotelowy basen pod gwieździstym niebem. 
W ciągu dnia jeszcze było dobrze. Na plaży dostępu do internetu nie było (no może poza knajpkami) więc odpoczywałam, drzemałam, do wody weszłam, książkę poczytałam. Ale wieczorem, po kolacji, zamiast cieszyć się opcją pływania w basenie przy świetle księżyca siedziałam na leżaku lub (o zgrozo!) w klimatyzowanym pokoju i chłonęłam internet w sztucznym świetle telefonowego wyświetlacza!
Kiedy do mnie dotarło co robię powiedziałam dość. I udało mi się.
Na jeden dzień...
Przez jeden dzień nie spojrzałam na telefon by sprawdzić która godzina, nie wrzucałam zdjęć, nie sprawdzałam komentarzy, nie czytałam wiadomości. 
Tylko jeden dzień.
Następnego już wróciłam do starych nawyków i to ze zwiększoną siłą, odbijając sobie jednodniowy "odwyk" przeglądaniem czekających wpisów blogach.
Skończyło się to tym, że z dwóch zabranych książek przeczytałam tylko jedną i to nie do końca. Gorzką ironią jest, że jest to "In praise of slow" Carl'a Honore...

Teraz, kiedy jestem już w domu, robię dokładnie to samo. Drugi dzień siedzę w internecie i "nadrabiam" zaległości. I zaczynam się o siebie bać. Rzuciłam okiem na internet (tjaaa...) jak się z FOMO uporać i boję się że czyka mnie dużo pracy.

Pierwszy krok - akceptacja - jest jeszcze logiczny, jak w każdym uzależnieniu - przyznać się, że ma się problem. Tak, mam. ZDECYDOWANIE mam.

Krok drugi to przyznać, że to nie wina technologii. Że to ja zaglądam na te wszystkie strony, to ja śledzę ludzi na facebook'u, to ja sprawdzam, czy nie ma nowych wpisów na blogach. Ok, to też nie jest trudne.

Dalej już jednak trudniej. Krok trzeci to zaakceptowanie faktu, że nie mogę być wszędzie i nie mogę wiedzieć wszystkiego. Że nie mogę być wszędzie jeszcze przełknę - mam znajomych z całej Europy, więc żałować, że nie ma mnie właśnie na nartach we Włoszech lub knajpie w Grecji byłoby trochę zbyt szalone. Ale że nie wiem wszystkiego - to już trochę gorzej. Jestem klasycznym knowledge junkie, nic mi nie daje takiego kopa jak dowiadywanie się czegoś nowego. Czasem pobieżnie, czasem trochę dogłębniej, jednak zawsze coś nowego. Nawet wybieranie ścieżki kariery opieram o nowe doświadczenia i wiedzę jako główny motywator. Tak, jest wiele rzeczy, których nie wiem, ale uparcie staram się wiedzieć więcej. I miałabym przyznać, że się nie da? Hmm...

I najtrudniejszy krok czwarty - przestać. Wyłączyć powiadomienia, newslettery, zlikwidować konto na twitterze, istagramie, facebook'u, bloglovin...To nie przejdzie. Nie od razu. Twittera mogę zlikwidować, i tak z niego nie korzystam tak na prawdę. Co do innych to na razie ograniczę. Rano, przed wyjściem do pracy będę robić sobie prasówkę. Tak jak zawsze. Rzut okiem na wiadomości ze świata, ostatnie wpisy z blogów. W drodze do pracy poczytać książkę.
W pracy postaram się nie zaglądać na facebook'a i blogi, i spojrzeć dopiero w drodze powrotnej, w tramwaju. I wieczorem, kiedy już będę szła spać, postaram się aby ostatnią rzeczą przed snem było czytanie książki a nie przeglądanie 9gag'a.

Trzymajcie za mnie kciuki.
Odwyk czas zacząć.

PS: Tak się złożyło, że byłam w Tajlandii dokładnie dwa tygodnie po Minimalistce z Simplicite. Z informacji dzielonych wygląda na to, że nasz plan na pobyt wyglądał bardzo podobnie, jednak kiedy przeczytałam jej wpis o tym co zapakowała w podróż okazało się, że nasze bagaże wyglądały w wielu miejscach całkowicie inaczej. I się zastanawiam czy napisać gdzie myślimy tak samo, a gdzie miałyśmy całkiem inne podejście. Ktoś zainteresowany?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz