środa, 3 lutego 2016

O Bibliotece


Tym razem nie będzie o tej małej, domowej. O tym jak ją odchudzam pisałam już w kwietniu 2012 roku.
Tym razem napiszę o Bibliotece przez duże B.

Nie ukrywam, nie miałyśmy ze sobą po drodze przez bardzo wiele lat.
Pamiętam jeszcze jak w podstawówce biegałam bardzo często do dzielnicowej przybibliotecznej czytelni by czytać Thorgala. Wszystkie dostępne tam tomy przeczytałam spokojnie po 10 razy i została mi do tej pory fascynacja dynamicznym stylem Rosińskiego, do tej pory wspominam galop na koniu pokazywany przez całą stronę, te niesymetrycznie rozłożone ramki... spaczyło mnie to do tego stopnia, że nie jestem w stanie odnaleźć się we współczesnej twórczości komiksowej.

Nie o tym jednak miało być. Miało byś o wypożyczaniu.



 Równie często co do czytelni zaglądałam do bibliotecznej wypożyczalni.
Jak przystało na porządne dziecko ery przedinternetowej i z dwoma kanałami na jednym telewizorze, książki były ważnym elementem rozwoju wyobraźni.
A polowanie na nie jeszcze większą frajdą. W późniejszym okresie polowałam po antykwariatach, ale dopóki rodzice nie zaadoptowali pojęcia kieszonkowego, Biblioteka była jedynym miejscem gdzie człowiek z niewielkiego miasta mógł się "naćpać" wyobraźni z lektur, Sagi o Ludziach Lodu i zatartego już w pamięci "stafu". I narkomańskie przenośnie są jak najbardziej na miejscu, gdyż książki wciągałam nosem. Jedna na tydzień to było minimum, a kiedy odkryłam Sapkowskiego to całą sagę o Wiedźminie przerobiłam w tydzień - książka na dzień (i noc).

Potem jednak czasy się zmieniły....internet, telewizja, chłopaki, książki naukowe na studiach, pierwsze zarobki, więc jak już chce się coś poczytać to można kupić. Do tego przeprowadzka, która na dobre zerwała moje kontakty z lokalną Biblioteką.

Aż tu ostatnio nastał ten moment. Mamy z Lubym podobny gust literacki, jednak on czyta książki 3 razy szybciej co ja. Skutkowało to tym, że kiedy chciał przeczytać coś nowego, kupował nowe książki i piętrzyły się one na moim stoliku nocnym powodując rozrost zamiast przykurczu domowej kolekcji i poważne zagrożenie dla życia gdy przyłóżkowa wierza groziła zawaleniem w kierunky mojej śpiącej głowy.
Więc powiedzieliśmy basta i wybraliśmy się do Biblioteki.

I jakież było nasze zaskoczenie.
Po pierwsze nie trzeba być zameldowanym w okolicy aby móc zapisać się niej zapisać. Poza tym książki można trzymać do miesiąca zamiast dwóch tygodni jak kiedyś. Księgozbiory są zdigitalizowane, więc można sprawdzić na stronie czy interesująca nas książka jest dostępna. Jednocześnie dostajesz kod przypisany do twojej karty więc możesz sprawdzać status już wypożyczonych książek i nawet zamawiać cię interesujące.
I tyczy się to nie tylko książek - dostępne masz też audiobooki. I jednocześnie biblioteka przyjmuje książki wydane po 2000 roku więc zawsze mogę wzbogacić ich zbiory swoimi nowymi zakupami.

Jedyny dla mnie minus to fakt że ta przydomowa biblioteka jest otwarta tylko od poniedziałki do piątku, jak dla mnie przydałoby się choć parę godzin w sobotę, ale myślę, że jestem w stanie to przeboleć.

Dla wielu, korzystających z bibliotek od lat, powyższy zapis nie jest pewnie odkryciem. Dla mnie jednak jest. Na tą chwilę tylko Luby będzie z niej korzystał, gdyż ja mam jeszcze spore zbiory domowe do przeczytania, ale w momencie gdy wyczyszczę biblioteczkę do tych dzieł, które chcę sobie zostawić, witaj Biblioteko!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz